Co piszczy w trawie

Zakończyl sie Wimbledon, w decydującą faze wkroczył Mundial. Dziś tym wydarzeniom poświęcam ten przeglad prasy.

Tenis znokautowany
To tytuł artykułu znanego specjalisty od tenisa, Karola Stopy,zamezcozn yw Gazecie Wybroczej.
Oto fragmenty.

Wimbledon był przewidywalny, Serena Williams wygrała po raz czwarty, Rafael Nadal po raz drugi. Finały z powodu ich ogromnej przewagi były nudne. Mieliśmy dwa razy do czynienia z byle jaką sportową dramaturgią, akcje ofensywne typowe dla kortów trawiastych można było policzyć na palcach jednej ręki, oba pojedynki skończyły się szybko. Na trybunach ludzie dyskretnie ziewali, a telewidzowie zapewne ruszali na spacer, przypominając sobie o słońcu i lecie.
W przeszłości wielokrotnie dochodziło do kalendarzowej kolizji Wimbledonu z finałami piłkarskich mistrzostw świata albo Europy. Na telewizyjnej antenie kończyło się to zwykle wynikiem nierozstrzygniętym. Fani jednej i drugiej dyscypliny wędrowali potem w swoją stronę przekonani o własnych racjach. W tym roku po raz pierwszy od dawna tenis przegrał z futbolem jako sportowe widowisko, i to przez nokaut. Eksperci od kilku lat bili na alarm, że tenis brzydnie, a grający ulegają dyktatowi siły i więcej czasu spędzają na ćwiczeniach ze sztangą niż na doskonaleniu uderzeń.
Dziś coraz częściej okazuje się, że tych fajerwerków nie miałby nawet kto uczyć. Nowe pokolenie trenerskie ich nie zna, a ponadto szkoleniowcy co i rusz się przekonują, że nie warto, bo i tak na korcie rozstrzyga rozmiar bicepsów. Musimy się zacząć przyzwyczajać do Wimbledonu, podczas którego szlagierem jest brak deszczu przez dwa tygodnie. Tym bardziej że graczom z czołówki trzeba zakładać szpitalne kartoteki, by wiedzieć, kto gra z jaką kontuzją albo co już zdążył wyleczyć. Z tegorocznego turnieju wynika, że wiele szokujących porażek i niektóre mecze przeciągnięte do trzech czy pięciu setów miały związek wyłącznie ze stanem zdrowia gwiazd, a nie z ich formą.
U pań po paryskich sensacjach i londyńskim trzęsieniu ziemi strach pomyśleć, kogo możemy zobaczyć w ćwierćfinałach US Open. U mężczyzn po supergrupie ośmiu, a potem czterech, zostały smętne wspomnienia. Rafael Nadal gra, jeśli mu kolana pozwalają, i nie ma mowy, by był to lider na lata. Roger Federer pewnie jeszcze się poderwie na jedną, może dwie imprezy, ale na więcej trudno liczyć. Andy Murray, który miał zbawić Wyspiarzy, niestety nie wygląda na człowieka potrafiącego korzystać z superokazji. Zrzedła, i to mocno, mina Novakowi Djokoviciowi.
Niemal na herosów wyrośli nagle Robin Soederling i Tomas Berdych. Obaj są tenisistami o licznych atutach, ale meczu takiego jak kiedyś Federer z Nadalem na pewno nam nie zafundują. Niewykluczone, że na powtórkę tamtych widowisk trzeba będzie długo poczekać. /…/
***
Zmieniam dyscyplinę – czas na piłkarskie MŚ-2010. Stefan Szczepłek od lat uznaswany jest za wybitnego znawcę futbolu. Ponizeh fragmenty dwóch jego felietonów, zamieszcozncyh na łamach “Rzeczypospolitej”.

Boga nie ma

/…/ Jerzy Pilch się cieszy, bo przewidział na naszych łamach zwycięstwo Niemców. Wraz z nim, jak zdążyłem się zorientować, sporo Polaków
Astor Piazzolla przewraca się w grobie, Evita płacze po Argentynie, a Argentyna ma problem. To już nie chodzi tylko o porażkę z Niemcami poniesioną w okolicznościach uwłaczających argentyńskiej godności. Chodzi o to, że wraz z piłkarzami przegrał bóg stojący na ich czele.
Kiedy Diego Maradona został trenerem reprezentacji Argentyny, niewielu jego rodakom zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza. Panowała raczej powszechna euforia wynikająca z prostego założenia, że skoro Maradona był geniuszem futbolu i został mistrzem świata, to powtórzy sukces jako trener. Tym bardziej że w drużynie ma najlepszego piłkarza świata Leo Messiego i paru innych artystów podziwianych od Patagonii po Kamczatkę.
Ale Argentyna w jeszcze boleśniejszy sposób niż Brazylia przekonała się, że sama obecność gwiazd i liczenie na błysk geniuszu nie wystarcza w takiej grze jak piłka nożna, zwłaszcza na mistrzostwach świata.
Argentyna była grupą kolegów z podwórka, jak Paragon i Perełka, ale bez trenera.
To nie przypadek, że nie ma już w turnieju Fabia Cannavaro, Wayne’a Rooneya, Didiera Drogby, Cristiano Ronaldo, Kaki, Robinho, Messiego, czyli spiżowych bohaterów reklam Nike i lokomotyw Adidasa. To są twarze futbolu, ale oni w pojedynkę meczów nie wygrywają. Musi być zgrany, nieskonfliktowany zespół i mądry trener. Argentyna okazała się grupą kolegów z podwórka, odpowiedników Paragona i Perełki, mających dobrego ojca Don Diego, który piłkarzem był lepszym niż Wacek Stefanek z powieści Adama Bahdaja, całuje każdego przed wyjściem na boisko, mówiąc: grajcie, jak umiecie najlepiej, ale o trenowaniu pojęcia nie ma.
Chłopcy grać potrafią, jednak trafili na lepszych od siebie, z niemieckiej szkółki pełnej trenerów, lekarzy, opiekunów. Nie żonglują piłką tak jak ci z Buenos Aires i Rosario, ale mają wszystko rozpisane, poukładane i wiedzą, jak sobie z takimi żonglerami dać radę. I kiedy okazało się, że Niemcy pierwsi strzelili bramkę, powstał problem, jakiego jeszcze na argentyńskiej ławce i w jej okolicach nie było. Ojciec załamał ręce, a wraz z nim cały naród. Bo to był bóg ojciec, jego ręka była boska (chociaż z Che Guevarą na bicepsie), myśli były boskie, tylko prawdziwy Pan Bóg nic o tym nie wiedział i nie przyszedł mu z pomocą. /…/


Dziadek, syn i wnuk

/…./ Ojciec Diega Forlana – Pablo – był obrońcą Penarolu Montevideo, z którym wywalczył Copa Libertadores, brazylijskiego FC Sao Paulo, i grał na mistrzostwach świata w roku 1974.
Dziadek nazywał się Juan Carlos Corazzo, w latach 30. był pomocnikiem Independiente Buenos Aires. Trenował później m.in. reprezentację Urugwaju (z zięciem Pablem Forlanem), z którą w roku 1967 zdobył Copa America, czyli mistrzostwo Ameryki Południowej. Zmarł, kiedy Diego miał siedem lat.
To nie jest tylko futbolowa historia jednej rodziny. To niekończąca się opowieść o piłce nożnej w Urugwaju, sięgającej korzeniami w wiek XIX. Derby Montevideo Penarol – Nacional rozgrywane są od 110 lat. Starsze od nich są tylko te między Celtikiem a Rangersami w Glasgow.
W roku 1901 Montevideo było miejscem pierwszego poza Wyspami Brytyjskimi meczu międzypaństwowego. Urugwaj zmierzył się z Argentyną, a ponieważ spotkania te stały się sąsiedzką tradycją, nagrodą dla zwycięzcy był puchar ufundowany przez barona herbacianego sir Thomasa Liptona.
Gdyby nie Urugwaj, historia mistrzostw świata wyglądałaby zapewne inaczej. Kiedy prezydent FIFA Jules Rimet szukał pod koniec lat 20. organizatora pierwszych mistrzostw, mógł wybierać między czterema krajami: Hiszpanią, Włochami, Węgrami i Urugwajem. Wybrał Urugwaj. Rząd tego kraju wybudował w ciągu roku stadion Centenario na 80 tys. miejsc.
Urugwajczycy mieli wtedy najlepszą drużynę na świecie. Na dwóch igrzyskach olimpijskich (1924 w Paryżu i 1928 w Amsterdamie) zdobywali złote medale. I właśnie mistrzowie olimpijscy zostali pierwszymi mistrzami świata, co się już później nie zdarzyło.
Po 20 latach Urugwajczycy dokonali niezwykłego wyczynu, który przeszedł do legendy: w finale MŚ 1950 na Maracanie w Rio pokonali Brazylię 2:1. Najlepszy piłkarz tego meczu Juan Alberto Schaffino został gwiazdą AC Milan.
Po latach furorę na boiskach Argentyny, Francji i Włoch robił inny Urugwajczyk Enzo Francescoli. Zinedine Zidane tak był nim zafascynowany, że imię Enzo nadał synowi.
Dziś Urugwaj, niemający nawet czterech milionów mieszkańców, gra o finał z Holandią /…/
***
Urugwaj odpadl, ale i tak zaszedł wystarczjaco daleko w tych mistrzostwach, by budzic szacunek i uznanie.
Wybrał – Wiesław Książek