Zmarł Edward Janik

6 marca, w wieku 84 lat zmarł w Krakowie Edward Janik, sędzia, działacz i dziennikarz –  postać wielce zasłużona w polonijnej plce „wietrznego miasta”. W Chicago wylądował w 1993 roku i już na drugi dzień po przylocie spotkał na ul. Belmont Ryszarda  Latawca. Ten oczywiście zaprowadził Edzia do lokalu Wisły. I ten klub stał się mu najbliższy na okres pobytu  w Chicago, który trwał ponad 25 lat.
W  Chicago Edward Janik kontynuował sędrowską karierę. Był jednym z założycieli Polskiej Ligi Piłkarskiej, autorem pierwszego regulaminu tej ligi, szefem sędziów w PLP, prowadził wydział gier i dyscypliny.  Cieszył się zasłużonym, ogromnym autorytetem – zarówno w środowisku sędziowskim, jak i w ogóle wśród sympatyków sportu w naszym mieście.
Już  w Chicago odkrył w sobie żyłkę dziennikarską.. Od blisko 20 lat prowadził stałą rubrykę w tygodniku Kurier Ilustrowany, poświęconą polonijnemu sportowi, przybliżał czytelnikom przepisy gry w piłkę nożną, miał także relacje ze piłkarskich, polonijnych aren na antenie  Polskiego Radia 1030 AM.
.
Poniżej obszerne fragmenty rozmowy z Edwarda Janikiem, którą zamieściłem w „Sporcie Polonijnym 2005” i zatytułowałem; „Edward Janik – 40 lat z gwizdkiem”.
****
Pochodzi z rodziny piłkarskiej. Ojciec – Tadeusz przed wojną grał na stoperze w krakowskim Wawelu. Cała rodzina pochodzi z Krakowa – ojciec z Czarnej Wsi, mama z Wieczystej, Edward z Kazimierza. Tam się urodził.
–  „Z piłką nożną miałem styczność właściwie od dziecka. Pomimo iż była okupacja, chodziłem z ojcem na tajne mecze. Dodam, że sprzęt klubu Wawel – koszulki, spodenki, buty piłkarskie itp. był przechowywany u nas w domu. Chodziłem w tamtych latach na mecze na Garbarbnię, na Wieczystą, na Łagiewniankę. Na dużych boiskach, jak np. na Wiśle nie grano, starano się schodzić z oczu okupantowi. Byłem obecny na tym słynnym meczu, kiedy Niemcy zrobili obławę – uciekaliśmy z ojcem z boiska Garbarni na Ludwinowie przez Wisłę na Kazimierz, gdzie mieszkaliśmy, na szczęście mieliśmy niedaleko.
Zacząłem grać w piłkę w wieku 14 lat, gdy rozpocząłem naukę w Liceum Św. Jacka w Krakowie. W wieku 16. lat występowałem już w klasie okręgowej, w Nadwiślanie. Później moje piłkarskie koleje ze względu na naukę, opóźniły się. Rodzice kładli nacisk bardziej na to, by się uczyć, a nie bawić. Grać w piłkę mogłem tylko… dla zabawy. I tak od 14. roku życia bawię się w nią do dzisiaj.
Kilka spotkań udało mi się rozegrać w juniorach Cracovii. Później cały czas Nadwiślan, trochę w Wawelu, Hutniku i zakończyłem czynną karierę ponownie w Nadwiślanie. Skończyłem grać w wieku 33 lat. Był rok 1966.
Wielkich sukcesów jako piłkarz nie osiągnąłem. Największym była próba – zresztą nieudana – awansu z Hutnikiem do II ligi po meczach z Bałtykiem Gdynia. Pierwszy mecz w Gdyni wygraliśmy 1-0, u siebie przegrali 0-1, w Warszawie w trzecim meczu było 0-0 i po losowaniu odpadliśmy (orzeł – reszka). Nie było wtedy jeszcze rzutów karnych dla wyłonienia zwycięzcy…
A skąd wzięło się moje zainteresowanie sędziowaniem? Gdy skończyłem czynnie uprawiać sport, trochę zacząłem bawić się w trenerkę; moim zawodnikiem był m. in. Wojciech Stawowy, obecny trener Cracovii. Trenowałem juniorów Nadwiślanu razem ze śp. Stasiem Wagą, wspaniałym człowiekiem, wychowawcą wielu dobrych piłkarzy w Krakowie.
Pewnego razu mój tato powiedział:  – No, jak się tak bawisz, to może byś posędziował, bo nie mamy sędziów. Mój ojciec był wtedy działaczem wydziału gier i dyscypliny KOZPN.
W tamtych latach, aby zostać sędzią, trzeba było mieć skończoną co najmniej średnią szkołę. Z wykształcenia jestem ekonomistą, nie miałem więc problemów ze zdaniem egzaminu sędziowskiego.
Bardzo szybko awansowałem do sędziowania na szczeblu centralnym, m. in. dzięki dr Aleksandrowi Sucharkowi, z którym zacząłem jeździć na ligę jako sędzia liniowy. Nazywano nas  „złotą młodzieżą Krakowa” – było nas później aż 11 sędziów ligowych z Krakowa – prowadziliśmy zawody I i II ligi.
Pierwsze mecze sędziowałem z dr Suchankiem – i to już po dwóch latach prowadzenia zawodów. Zaczynało się wprawdzie od C klasy, ale tak szczęśliwie się dla mnie złożyło, że prowadziłem nie więcej niż 10 spotkań w niższych klasach. Gdy byłem już sędzią ligowym – prezes Julian Mytnik powiedział pewnego dnia, że potrafimy sędziować mecze ligowców, ale nie dajemy sobie rady przy prowadzeniu zawodów niższych klas. W związku z tym każdy sędzia szczebla centralnego musiał w roku prowadzić cztery mecze niższych lig.
Prezes Mytnik miał dużo racji, zsyłając nas obowiązkowo do A, B czy C klasy. Sędziowanie było tam trudne, nie można było „puszczać gry” (jak się pospolicie mówi) – trzeba było wszystko gwizdać, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni.

img188Powitanie kapitanów III-ligowej Cracovii Tomasza Niemca i I-ligowej Wisły, Antoniego Szymanowskiego przed „świętą wojną”. Wygrała wówczas nieoczekiwanie Cracovia 4-1. Był to rok 1974?

Dużo jeździłem na mecze z Mieczysławem Wójcikiem oraz Stanisławem Leniewiczem, a także z Edwardem Sroką. Potem już sam sędziowałem szczebel centralny. Pierwszy mój mecz w roli sędziego głównego na szczeblu centralnym: AKS Niwka – Piast Gliwice (II liga). Pamiętam, że otrzymałem wysoką ocenę w tym debiucie – 4.75 (na 5 pkt możliwych). Na mojej inauguracji był prezes Mytnik, który po meczu pogłaskał się po łysinie z zadowoleniem.
I-ligowy debiut: Zagłębie Sosnowiec – Gwardia Warszawa w Sosnowcu, poszło nieźle (4.50), trudno się sędziowało; Sosnowiec był w tamtym okresie na fali. Później sędziowałem Henrykowi Kasperczakowi, gdy był kapitanem Stali Mielec. Trwało to aż do 51. roku życia.
Potem zostałem od razu kwalifikatorem szczebla centralnego. Jeździłem  na II ligę. Byłem jednym z najmłodszych kwalifikatorów, było wielu starszych kolegów, m. in. Eksztajn, Jankowski z Gdańska.
Ostatni mecz w Polsce – pamiętne spotkanie: Arka Gdynia – Górnik Zabrze (I liga), bardzo ważny mecz. Górnik przegrał wtedy z Arką 3-0 i spadł do II ligi. Było to przed mistrzostwami świata w Argentynie.
W sumie ok. 1600 spotkań przesędziowałem – od 1967 roku do… dzisiaj.” (Edward Janik do końca ostatniej, jesiennej rundy 2004 roku w PLP Chicago prowadził zawody tej ligi, a w razie potrzeby obiecał to czynić to nadal, chociaż już sporadycznie – przyp. autora).
– Czy nie próbowałeś zostać sędzią międzynarodowym?
– „Niestety – zacząłem stosunkowo późno sędziować. Aby być sędzią międzynarodowym, nie można było przekroczyć 40. roku życia.”
***
– „Do Chicago przyjechałem 12 lat temu – do córki i zięcia. Tak się szczęśliwie złożyło, że już na drugi dzień spotkałem Ryszarda Latawca, który mnie wprowadził do siedziby Wisły przy Central Ave. I tak zacząłem się znów bawić w sędziowanie. Niebawem w hali Odeum był turniej noworoczny, który prowadziłem (Wisła zdobyła wtedy puchar).
To było pierwsze moje sędziowanie w Ameryce. Potem zacząłem prowadzić mecze towarzyskie naszych drużyn – Wisły, Eagles. Trenowałem także drużynę Legovii, byłem pierwszym trenerem po założeniu tego klubu. Niedługo to trwało, bo nie pozwalała mi praca. img189Edward Janik podczas ceremonii wręczania nagród po kolejnym sezonie w PLP, Schiller Park, rok 2003

Później z kolegami założyliśmy Polską Ligę Piłkarską, która do dnia dzisiejszego istnieje, pomimo iż niektórzy prorokowali jej żywot nie dłuższy niż rok.

W PLP byłem wiceprezesem d/s. sędziowskich i przewodniczącym wydziału gier i dyscypliny. Sędziowałem od samego początku istnienia tej Ligi – w sumie (z towarzyskimi) – ok. 150 spotkań.”
– Najważniejsze różnice między tutejszym stylem sędziowania a polskim?
– „Sędziowanie tutaj wygląda zupełne inaczej. Przepisy i ich interpretacja są identyczne jak w Polsce. Przepisy gry w piłkę nożną mają 17 podstawowych artykułów. Ponadto dwie kartki w przepisach są „czyste”. Jest to tzw. osiemnasty artykuł, czyli ”samo życie”. Sędzia ma pozwolić zawodnikom na boisku grać w piłkę, tak jak oni umieją grać, czyli właśnie – samo życie. Mnie tak uczono od początku i tę zasadę zawsze wyznawałem. Jakoś mi się udawało, że wychodziło to na dobre i dla zawodników, i dla mnie.

img192W Chicago prowadził ok. 150 spotkań, na zdjęciu przed meczem w PLP: Tarnovia – Szymański. Od lewej: Tomasz Gadziała, prezes PLP Wiesław Rzepka,  Grzegorz Wydro, Edward Janik i Robert Filar, kapitan Szymańskiego

Wracając do różnic – poziom gry zupełnie inny. Nawet jeśli porównać z zawodnikami z Polski z klasy okręgowej, tamci są o wiele lepiej wyszkoleni. Przez to prowadzi się w Polsce zawody łatwiej. Poza tym zawodnicy tam spotykają się z różnymi sędziami, a tutaj zespoły np. PLP mają kontakt z ok. 15 sędziami – wciąż te same twarze. Podobnie jest w wyższych ligach – NSL czy MSL. Wszyscy wiedzą jak dany sędzia prowadzi, czego nie lubi, jak pozwala grać, jakiej narodowości arbiter może mieć jakiś uraz choćby do Polaków.”

img191

 Z trenerem Cracovii Wojciechem Stawowym w Centrum Sport w Chicago, obok Zbigniew Maczugowski i Marek Madera; listopad 2004

– Znajomość przepisów też pozostawia wiele  do życzenia..

– „Zasadnicza sprawa polega na tym, że nie wszyscy znają tutaj przepisy. Inaczej mówiąc – znają je ogólnie i mają słabe pojęcie o ich treści. W Polsce sędziowie przeprowadzali szkolenia zawodników, nawet w klasie okręgowej. Bywało, że i drużyny A-klasy zapraszały nas na pogadanki na temat przepisów.
Dlatego lepiej sędziowało się w Polsce, bo zawodnicy lepiej znali przepisy gry w piłkę nożną.
Jeden z prostych przykładów prawidłowej interpretacji przepisów – nie każde zagranie ręką jest karane. Bo musi iść ręka do piłki, a nie odwrotnie. Musi być „poszerzone ciało”. Miałem kiedyś taki ciekawy przypadek podczas meczu III-ligowej wówczas Cracovii z Bolesławem Bukowno. Stoper z Bolesławia rozłożył ręce w polu karnym, tak jakby samolot leciał. Kiedy piłka uderzyła go w tę rękę, podyktowałem rzut karny. On do mnie: „Panie sędzio, ja nie zrobiłem ruchu”. – Ale pan poszerzył swoje ciało o tę rękę – odpowiedziałem.
Przypomnij coś z twoich przygód sędziowskich.
– „Dużo można by mówić. Gdy zacząłem sędziować na szczeblu centralnym, na mecze jeździliśmy pociągami. Nie mieliśmy samochodów. To były trudne czasy, koniec lat sześćdziesiątych. Pamiętam, gdy po finale Pucharu Polski (mecz Polonii Bytom z Gwardią W-wa na Stadionie X-lecia) – Olek Suchanek prowadził, ja z Edkiem Iwańskim  byliśmy na liniach, traf chciał, że nastąpiła dogrywka i na dodatek jeszcze rzuty karne. Do odjazdu pociągu pozostało 20 min. Ale ponieważ to grała milicyjna Gwardia, więc eskortowała nas milicja aż do Dworca Głównego, w dodatku… pod prąd. Zdążyliśmy, pociąg właśnie ruszał.
Wyjeżdżało się o 8. wieczorem z Warszawy, do Krakowa docierało o świcie. A potem prosto do pracy.
A jeśli kogoś interesuje, ile zarabialiśmy, powiem tak: jako sędzia I ligi na mecz do Katowic (na GKS) jechałem za 210 zł. Musiałem na miejscu być dzień wcześniej – taki był wymóg, a więc hotel. Do Warszawy – 290 zł.  Musieliśmy zjeść kolację. Po meczu – muszę bezstronnie przyznać, że gospodarze –  niezależnie od wyniku – zapraszali nas na obiad.  Pomimo wszystko z reguły wracaliśmy do domu z gotówką na minus.”
Skoro jestesmy przy pieniądzach. Dużo się mówiło o przedmeczowych kolacjach, mających urobić sędziów, o prezentach…
– „Jest w tym trochę prawdy, ale te legendy były wyolbrzymione. Na pewno w latach siedemdziesiątych częściej zapraszano nas na jakieś kolacje, ale nie było to tak, że do 5. rano był bankiet, a w południe trzeba było sędziować.”
Czy spotkałeś się z próbą urobienia ciebie, z sugestią byś był bardziej łaskawy dla gospodarzy?
– „Począwszy od C klasy, a skończywszy na I lidze, każdy to w jakiś  sposób próbował robić. Nie mówię  o przekazywaniu upominków czy pieniędzy. Każdy chce wygrać. Ale powiem tak – sędziowałem przez wiele lat, potem byłem kwalifikatorem przez wiele lat – ale zawsze miałem we wszystkich klubach drzwi otwarte. Jest taka  zasada sędziowska – 5 proc. dla gospodarzy. To się tak mówi, że te 5 proc, może wpłynąć na wynik. Nie może w żaden sposób. Zawsze uznawałem zasadę że ma być o.k. I dlatego wszędzie mnie potem przyjmowano, wiedząc, że robię to w miarę uczciwie, bo sędzia też jest człowiekiem i może się pomylić.
Czy zdarzył mi się jakiś rażący błąd? Prowadziłem derby w klasie okręgowej: Kalwarianka – Beskid Andrychów. Nie zapomnę tego meczu do końca życia.. Sytuacja była taka: zawodnik Andrychowa złapał za rękę swojego przeciwnika, ten mu się wyrwał. Puściłem grę, ale poszkodowany po przebiegnięciu kilku kroków upadł. Natomiast ten, który faulował, dorwał piłkę i poprowadził ją w kierunku bramki. Strzelił, ale na szczęście dla mnie trafił w poprzeczkę.
Nie mogłem sobie tego błędu wybaczyć. To że puściłem grę, to w porządku. Ale gdy zawodnik upadł, powinienem gwizdnąć, bo on upadł wskutek szamotaniny, przebiegł tylko rozpędem jeszcze kilka kroków. Mogło się to skończyć bramką i zwycięstwem drużyny, której zawodnik zawinił (wynik był 0-0). Ten błąd mógł kosztować mnie opóźnienie w mianowaniu do szczebla centralnego.
W Polsce dwa razy w tygodniu sędziowie musieli trenować, my korzystaliśmy z obiektu Korony. To dużo dawało – podczas spotkań, ale i na egzaminach kontrolnych. Musieliśmy pokonać 600 m, 1000 m, 3000 m i przebiec 3200 m w ciągu 12 minut na bieżni. Nie jest to takie proste, jakby się komuś zdawało. Jakoś udawało mi się.

img193Wywiad dla telewizji z Kubą Piotrowskim, po meczu: PLP – Liga Podhalańska 2-0, sierpień 2004   

Ze sportem się nie rozstałem. Wprawdzie w PLP już nie działam, pomagam tylko, podobnie pomagam Wiśle, w którym to klubie byłem członkiem zarządu przez 5 lat. Musiałem jednak zrezygnować z uwagi na popołudniowe godziny pracy.”

***’

Rozmowa z Edwardem Janikiem została przeprowadzona w lutym 2005 roku

Wiesław Książek