Co w trawie piszczy…

Marek Piotrowski był naszym bohaterem przed blisko 20. laty. Jego walki w kickboxingu przyciągały do hal mnóstwo polonijnych kibiców Chicago Na walce z Roufusem  do Rosemont Horizon zjawiło się ich ponad 7.000. Ta walka, zakończona nokautem naszego kickboxera, była początkiem końca wielkiej kariery. Potem już nie powrócił na szczyt. Próbował także szczęścia jako zawodowy bokser, ale bez większych sukcesów. Zniechęcony, schorowany i po osbistych przejściach, zdecydował się powrócić do Polski.

Na interesującej stronie internetowej „ProgressforPoland”, prowadzonej przez Piotrka Dąbrowskiego trafiłem na wywiad z Piotrowskim, przeprowadzony ostatnio w Polsce

Oto obszerne fragmenty artykułu zatytułowanego

Marek Piotrowski – wojownik z pękniętym sercem

/…/ To nie jest bohater z komiksu. Choć tak mogłoby się wydawać: dziewięciokrotny mistrz świata w kick-boxingu, jedyny Polak w historii, któremu udało się tyle osiągnąć w tym sporcie. Legenda sportów walki. Osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. I zachorował.
Siedem lat temu postanowił wrócić do Polski. Nie walczył w ringu od 1996 roku – siadło mu zdrowie. Ale został w Stanach, bo tam mieszka jego syn. To znaczy myślał, że syn. Jadąc na jego siódme urodziny w czerwcu 2001, usłyszał od matki chłopca: “to nie jest twoje dziecko”. Nie wierzył. Kochał tego małego. Zażądał badań DNA. Potwierdziły wersję matki. W lutym 2002 roku wylądował na Okęciu. Serce mu pękło.

O jego życiu niejeden chciałby zrobić film. Fabularny, kasowy, z gwiazdorską obsadą. Bo jego historia to kinowy samograj. Tyle że Marek Piotrowski nie chce fabuły o sobie. Za dużo dzieje się u niego teraz, a to co było – zostało już opisane w książkach, artykułach, sfilmowane w głośnym dokumencie Jacka Bławuta “Wojownik”. Zresztą jego przeszłość wciąż jeszcze się mieni: co było jak zadra, dziś daje mu siłę. Co wydawało się piękne i niezniszczalne (“dopóki śmierć nas nie rozłączy”) – okazało się najbardziej złudne.

Dziś trenuje chłopaków i trochę starszych chłopaków (tych po “40”) w klubie, który sam założył i sam prowadzi. Ściślej mówiąc, założyło stowarzyszenie Punisher Gym. Które on założył. Żeby promować kick-boxing i boks w Polsce. Dyscypliny zaniedbane i u nas niedoceniane. Dziś i od zawsze.

Właśnie dlatego przed laty, po zdobyciu mistrzostwa Polski w kick-boxingu, gdy dostał propozycję wyjazdu do USA, nie przeżywał dylematów. W 1988 roku wyjechał do Chicago na zaproszenie Andrzeja Janusza, chwilę potem swojego pierwszego menadżera. Żegnając się, 24-letni Piotrowski powiedział: zostanę mistrzem świata. Nie zabrzmiało to butnie. Zabrzmiało prawdziwie. Nikt, kto to słyszał, nie wątpił, że ten chłopak osiągnie, co zamierzył.
***
Spodziewałam się spotkać weterana ringów, schorowanego, rozprawiającego najchętniej o stoczonych walkach. Spotkałam pełnego życia czterdziestoparolatka, z którym czas mija szybciej niż bez niego. I który nie obraził się na los, że najpierw dał mu wszystko, a potem wszystko zabrał. – Nie, nie wszystko – mówi. – Dopóki żyjesz, nigdy nie tracisz wszystkiego.
W 1998 roku, kiedy (nieoficjalnie) zakończył karierę, wielu mówiło: jesteś przegrany. – Sorry, ja jeszcze nie skończyłem – odpowiadał cierpliwie.
Znamienne, że nie słyszał takich komentarzy, kiedy Roufus nokautem w drugiej rundzie (walka została zakończona już w pierwszym starciu – przyp, wk) odebrał mu tytuł mistrza świata (który to tytuł wcześniej Marek odebrał jemu). Nikt nie twierdził że jest skończony także wtedy, kiedy przegrał w 7. rundzie walkę z mistrzem w najbardziej brutalnej odmianie kick-boxingu, low kick, Robem Kamanem. Wtedy zbierał gratulacje: za postawę, waleczność, mówili o nim: “Brave Heart”. Wszyscy wiedzieli, że Piotrowski ma taką dumę, która nie pozwala mu się poddać. I za to go kochali. Na ringu. A potem jakby o tym zapomnieli. Że ona jest nieodłączną częścią jego samego. Jak ręka, głowa, serce.

W drugiej połowie lat 90. poczuł, że coś niedobrego się z nim dzieje. Był na szczycie, miał za sobą blisko 80 walk, przegrane tylko wspomniane dwie, po stracie tytułu udało mu się odzyskać pozycję. W kick-boxingu osiągnął wszystko, więc postanowił boksować zawodowo. I właśnie kiedy wyglądało na to, że jego życie będzie już doskonale przewidywalne – bo znów wygrywał walkę po walce, pnąc się wyżej i wyżej ,/…/ Ówczesny menadżer Marka, Piotr Pożyczka, uznał jednak przed walką o mistrzostwo: czas się wycofać. Bał się o jego zdrowie. – Jestem mu za to wdzięczny – mówi dziś Marek. – To nie była dla niego łatwa decyzja: na stole leżało 250 tys. dolarów. Do wzięcia.
To był dla mnie najgorszy czas – opowiada. – Nie tylko dlatego, że choroba. Jeszcze małżeństwo się kończyło, i z kasą było krucho. (Być mistrzem w kick-boxingu to nie to samo co być w nim boksie – stawki są nieporównywalnie niższe).

Zanim wrócił do Polski, trzy lata jeździł na taksówce w Detroit. Wtedy był już sam.
– Zauważyłem, że jak kupuję płyty, wybieram wyłącznie śpiewające kobiety – uśmiecha się. – Pomyślałem: oho, brak mi kobiety! W sensie tego kobiecego pierwiastka w życiu – odkłada na półkę ostatni dysk Diane Krall.
– A teraz?

– Wiesz, ciężka sprawa. Bo ja mam bardzo określone wyobrażenie, jaki charakter powinna mieć moja dziewczyna. Na razie nie widzę nikogo takiego… /…/ Czasem strasznie mi się nie chce – mówi. – Rzuciłbym wszystko, odpuścił. Ale nie, zaraz przypominam sobie własne słowa: wstań i walcz! Powtarzam to zawsze swoim chłopakom, to jak – sam miałbym ich nie posłuchać?! Wiesz, ja już wiem, że można paść i nie ma nic złego w tym. To się zdarza. Tylko trzeba umieć się pozbierać, wstać z tego silniejszym. A to już zależy tylko od nas. Zawsze powtarzam: módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie.
– Marek, skąd bierzesz siłę?

– Z miłości – odpowiada bez chwili wahania. – Z pasji. Z pragnienia tego, kim chcę być. Bo nie zgadzam się na to, co jest. Nie zgadzam się na to! Wierzę, że któregoś dnia coś mi kliknie w głowie i znów będzie dobrze. Wierzę w to. – Ja też. – Człowiek stworzony jest do tego, żeby walczył o siebie, o to co dla niego ważne, o wszystko w swoim życiu, wszystko.

(Fragmenty relacji ze spotkania z Markiem Piotrowskim pochodzą z najnowszego numeru magazynu “MaleMEN”. )
Na interesującej stronie internetowej „ProgressforPoland”, prowadzonej przez Piotrka Dąbrowkssiego trafiłem na wywaid z Piotrowskim, przeprowadzony ostatnio w Polsce.

***

Marcina Gotata możemy oglądać obecnie w finałach ligi NBA, Pierwszy Polak którydo dotarł tak daleko w najlepszej koszykarskiej lidze świata. Z Gortatemj rozmawia w Onratio Przmek Garczarczyk, a dekst ukazał się w interencie, w protaliu www.interia.pl.
Oto fragmenty wywiadu, zatytułowanego

Gortat o swoim aucie i i klopotach z Jordanem

/,,,. Marcina Gortata można zobaczyć już z daleka, bo mierzy aż 212 cm wzrostu i usłyszeć z odległości kilometra, bo jego “przerobione” BMW M5 wydaje dźwięki w niczym nie przypominające standardowego samochodu tej marki.
Nie chcąc już męczyć “trzynastki” w Orlando Magic spekulacjami, gdzie zagra i za ile, porozmawialiśmy na temat jego czarnego BMW i tatuażu z “Jumpmanem”, bowiem wierność marce Jordana może kosztować go kontrakt albo… dać mu nowy.

– Zawsze lubiłeś samochody, ale w odróżnieniu od swoich kolegów z drużyny, masz tylko jeden…

– I wystarczy. Może po sezonie sobie coś dokupię do mojego M5, ale na razie nic więcej nie potrzebuję. Wśród tych wszystkich bentleyów i rolls-royce’ów reszty drużyny, moja czarna “beemka” się wyróżnia.
Wystarczy posłuchać jak jedziesz, żeby wiedzieć, że pod maską nie za wiele zostało z i tak strasznie mocnego (507 KM – przyp. red.) silnika tego samochodu.
– I o to chodzi, uwielbiam robić przeróbki, a kumple z Orlando śmieją się, że wsadzam w i tak bardzo szybki samochód jakieś 50 tysięcy dolarów, żeby był jeszcze szybszy. Zamawiam rzeczy z Niemiec, mam warsztat, który je instaluje. Teraz, gdy zatankuję wysokooktanowe paliwo, które używane jest w wyścigach NASCAR, moje BMW ma 600 KM. Zresztą to nie koniec, wsadzę w niego jeszcze ze 30 tysięcy i nikt mi nie podskoczy w zespole. Teraz może przegram z jednym Ferrari, ale to wszystko.  /…/
– Wiesz jakie są Stanach ograniczenia szybkości?
– Pewnie, że wiem, ale mi nie chodzi o to, żeby jechać 205 mil na godzinę, bo tyle zrobiło moje M5 na testach, ale mieć zabawę odpalenia od 0 do 110. Jedni kupują dla rozrywki wyspy jak Adonal Foyle, inni pasjonują się kupowaniem wyścigowych koni arabskich jak Rashard Lewis – ja lubię przerabiać samochody.
– Ale swojego tatuażu z “Jumpmanem” nie przerobisz, mimo, że ludzie Reeboka z którymi masz kontrakt o niczym innym nie marzą?
– Wydało się, no nie? Wczoraj (na wtorkowym treningu – przyp. red.) gadaliśmy o tym na luzie, a teraz zrobiła się wielka historia. Zaczęło się od polskiej gazety, która dała zbliżenie mojego tatuażu “Jumpmana”, loga sztandarowego produktu Nike i Michaela Jordana i nagle reklamowcy z Reeboka zaczęli mi sugerować, żeby nosił wyższe skarpety, żeby go zasłonić, albo przykrywał go makijażem, bo mam z nimi kontrakt.
– I co?
– I nic, nie płacą mi wystarczająco dużo, bym brał to pod uwagę. Ale zawsze możemy pogadać. Zresztą “Jumpman” ma dla mnie specjalne znaczenie, zrobiłem ten tatuaż cztery lata temu, kiedy zacząłem grać w NBA, spełniało się moje marzenie.
– Czas na kontrakt z Nike?
– Tego nie powiedziałem…
Rozmawiał w Orlando: Przemek Garczarczyk