Co piszczy w trawie…

Trzymać się z daleka od Kliczków – takie jest przeslanie felietonu Janusza Pindery w Rzeczpospolitej, którym rozpoczynam dzisiejszy przegląd prasy.  Czy dotyczy ono także Tomasza Adamka?
Oto felieton zatytułowany

Z daleka od Kliczków

/…/ Witalij Kliczko znów obnażył słabość wagi ciężkiej. Tym razem ciężko pobił w Hamburgu byłego championa tej kategorii, Amerykanina Shannona Briggsa. Obaj panowie mają po 39 lat, więc zarzut, że bił starszego, odpada
Witalij wraz z młodszym bratem Władymirem są mistrzami świata trzech z czterech najważniejszych organizacji boksu zawodowego. Czwarty tytuł należy do Anglika Davida Hayea. I to właśnie z nim najbardziej chcieliby się zmierzyć ukraińscy bracia. Ale Haye wcale się nie pali do takiej konfrontacji. Chce dorobić do emerytury, zbytnio nie ryzykując.
Problemem Kliczków jest brak godnych rywali. Przydałby się Lennox Lewis w najlepszej formie, Riddick Bowe, Evander Holyfield czy Mike Tyson. Każdy z nich miał coś, co charakteryzuje mistrzów.
Kliczkowie zarabiają krocie, wygrywają łatwo, więc szybko ze sceny nie zejdą. Blisko czterdziestoletni Witalij mówi, że nie myśli o zakończeniu kariery. Jego ostatni rywal trafił do szpitala, z kolejnym może być podobnie, bo starszy Kliczko jest lepszy niż kilka lat temu. Coraz częściej pada nazwisko Tomasza Adamka jako tego, który może przeciwstawić się braciom. Polak jest już znany w USA, a szefowie wpływowej w boksie telewizji HBO chętnie widzieliby go na swojej antenie w starciu z Kliczkami.
Adamek nie odmawia, ale nie musi się śpieszyć. Dlaczego ma pierwszy nadstawiać głowy? Są przecież mistrzowie olimpijscy i mistrzowie świata amatorów od lat bijący się na zawodowych ringach – Rosjanin Aleksander Powietkin i Kubańczyk Odlanier Solis. Oni mają pierwszeństwo, chociażby dlatego, że waga ciężka to dla nich naturalne środowisko, a nasz “Góral” z Gilowic dopiero się do tej kategorii adaptuje.
Dziś dla Adamka walka z braćmi Kliczko byłaby samobójstwem, są zbyt silni. Dlatego powinien negocjacje odwlekać jak najdłużej, podbijać cenę i uczyć się wygrywać, walcząc z nieco słabszymi.

***’
Zmieniam dyscypline. Tuż przed wyjazdowym meczem Lecha z Manchesterem Stefan Szczepłek pisał, iż kto wie, jak potoczy się ta gra. Powoływał się na przykłay z przeszłości. Oto felieton i z Rzeczpospolitej, zatytułowany

Błotem po oczach

Według powszechnej opinii Lech nie ma w Manchesterze szans, ale historia tego braku optymizmu nie wspiera bezdyskusyjnie
Przed siedmioma laty na ścięcie leciał tam Groclin. Drużyna znikąd. A tu nowy stadion ze szkła i aluminium, 45 tysięcy ludzi, David Seaman w bramce, Robbie Fowler i Nicolas Anelka w ataku, na ławce trener Kevin Keegan. Ale Sebastianowi Mili wyszedł strzał życia z wolnego i Groclin zremisował 1:1.
Przed rewanżem Anglicy byli zadowoleni, że mogą potrenować na kameralnym stadionie, ale pytali, gdzie jest ten, na którym mają grać. A to był ten sam stadion. Mecz zakończył się remisem 0:0 i górą byli Polacy.
Oczywiście należałoby zacząć od tego, że Górnik Zabrze spotkał się z Manchesterem City w finale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów w roku 1970 (przegrał 1:2). Widzew też z nim walczył.
Raz byliśmy na wozie, raz pod, ale nigdy nas MC nie rozjechał. W dodatku zabrzanie na przykładzie City przekonali się, na czym polega angielska fair play. Zwłaszcza bramkarz Hubert Kostka i obrońcy, którym przy kornerach Anglicy rzucali błotem w oczy.
Dziś to już inne czasy, nawet o błoto na boisku trudno. Nie zmienia się tylko jedno. Kiedy mówi się „Manchester”, każdy sympatyk piłki widzi coś innego. Jedni United, Bobby Charltona, George’a Besta, Matta Busby’ego, Aleksa Fergusona i katastrofę pod Monachium. Drudzy Mike’a Summerbee, Colina Bella, Francisa Lee i stary stadion Maine Road. Dla jednych United to grube karki, zbierani po świecie wyniośli bogacze, niewarci szacunku. Nie to co City, Citizens, czyli Obywatele, rodowici mieszkańcy, co zresztą też już dziś nie jest prawdą. Najlepszy w swoim czasie piłkarz Europy Szkot Denis Law bronił barw obydwu klubów. W swoim ostatnim meczu w karierze, w roku 1974, strzelił dla City bramkę, która zadecydowała o spadku United z ligi. Złapał się za głowę, chodził wokół boiska i nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Kazimierz Deyna nie miał takich wątpliwości. Posadzony w City na ławce rezerwowych, mówił wprost: – Oni nie rozumieją, na czym polega piłka nożna.
***
Na koniec tenis i polski akcent. Wprwadzie już nie Agneiszka Radwańska, która po niezbyt udanym sezonie (spadek na 14. miejsce) i przebytej w czwartek operacji została wyłączona z gry na kilka miesięcy, ale Karolnia Woźniacki, Dunka o polskich korzeniach, dzisiaj rakieta nr 1 świata.

Oto fragmenty obszernego materiału Krzysztofa Rawy, zatytułowanego

Słoneczny promyk\

Karolina Woźniacka nie jest artystką rakiety. Pierwsze miejsce na świecie to nagroda za wielki talent do pracy i pogodę ducha.
Na początku była ściana. W hali w Odense. Przy tej ścianie stała mała dziewczynka z rakietą i sama, z dziecięcym uporem odbijała godzinami piłkę za piłką.
Nie miała wyboru, bo starszy brat Patryk, tata i wujkowie woleli grać z kimś, kto umie przebić na drugą stronę. W końcu ojciec zauważył, że mała nie tylko chce, ale i potrafi. Wziął ją na kort, zaczęli przebijać. Zarażony entuzjazmem córki zaczął ją wozić po szkole do prawdziwych trenerów w okolicy.
W Danii ludzie uprawiają sport, ale większość rekreacyjnie. O dobrego tenisistę trudno. Mały kraj, 5 mln mieszkańców, historia tenisa niby długa, lecz lista sukcesów mizerna. Najlepsza tenisistka przed Karoliną nazywała się Tina Scheuer-Larsen, była w szczycie kariery 34. na świecie.. Męski tenis tworzyli Kurt Nielsen, Kenneth Carlsen, Torben Ulrich. Niewielu kibiców poza Danią wie, o kim mowa.
Piotr Woźniacki znalazł się w Danii w 1985 roku. Trochę z przypadku, trochę z chęci zarobienia. Sam o sobie mówił z przekąsem, że nie był piłkarzem, tylko kopał piłkę. Przeważnie łatał dziury w obronie. Najpierw w Miedzi Legnica, potem w Zagłębiu Lubin. W 1982 roku postanowił zdać na AWF w Warszawie, punktów trochę zabrakło, została mu filia w Białej Podlaskiej. Tam poznał Annę Stefaniak, siatkarkę.
Po drugim roku wyjechał. Promem do Danii. Pociągiem do Szwecji. Prawdę mówiąc, niezbyt legalnie. Dwa miesiące obozu, potem propozycja asymilacji w Danii. Wybrał Odense, miasto bajkopisarza Hansa Christiana Andersena.
Anna byłą rozgrywającą albo leworęczną atakującą w trzecioligowej Stali Kraśnik. Studiowała najpierw w Krakowie, następnie przeniosła się do Białej Podlaskiej i drugoligowego klubu przy uczelni. Po trzech latach studiów pojechała do Piotra. Miała być dwa miesiące, została żoną.
Mąż był obrotny, trochę jeszcze grał w B. 1909 Odense, ale po kontuzji dał sobie spokój z piłką i zajął się biznesem. Takim prostym – taniej kupić, drożej sprzedać. Ceny w Szwecji i Danii w końcu trochę się różniły. Duński paszport dawał Woźniackiemu wolność podróżowania dalej. Nawet do Rosji czy na tereny byłej Jugosławii, gdzie można zarobić, jak się ma odwagę albo odrobinę desperacji.
Po pracy lubił pograć w tenisa. Za to chwali państwo duńskie. – Płacisz kilkaset koron, dają ci kod do hali i przez pół roku grasz w tenisa, ile dusza zapragnie – mówił o swej nowej pasji.
Karolina miała dziesięć lat, gdy pokazała ją duńska telewizja w programie o zdolnych dzieciach. Rok później chciał ją zobaczyć następca tronu książę Frederick Andre Henrik Christian, miłośnik tenisa. Zaprosił ją do pałacu Fredensborg na książęcego miksta. Polubił małą, ufundował stypendium, dzięki któremu mogła jeździć na turnieje juniorek. Po raz pierwszy zobaczyła, że bajki o duńskich książętach czasem się spełniają.
Wśród rówieśniczek nie miała rywalki. Mistrzostwo kraju juniorek do lat 12 zdobyła, nie tracąc gema. 13 lat i już była mistrzynią Danii seniorek. Dwa lata później została tenisistką zawodową. Grała wciąż z juniorkami, wygrywała turnieje, ale uczyła się już, jak grać ze starszymi i mocniejszymi. Wyciągnęła wnioski: – One grają technicznie tak samo jak młodsze, tylko są trochę silniejsze fizycznie oraz lepiej i szybciej wykorzystują swoje szanse, nie czekają z tym do kolejnej wymiany. Jak to zrozumiałam, zaczęłam robić tak samo.
Nie komplikuje tenisa. Podstawą jest przygotowanie fizyczne. Ojciec wiedział, gdzie leżą granice tenisowej kompetencji byłego piłkarza, który polubił tenis. Potem zaczął wynajmować fachowców: do techniki i taktyki, przygotowania kondycji i siły. Kiedy pojawiły się możliwości pracy z Gilem Reyesem, człowiekiem, który kiedyś na nowo zbudował formę Andre Agassiego, wziął do współpracy Reyesa. Gdy ktoś podpowiedział, że dobry jest trening bokserski, wysłał córkę do bokserów. Kontrakt z Adidasem to były kolejne możliwości: praca z trenerami opłacanymi przez wielką firmę.
Tenis Karoliny Woźniackiej jest prosty do zdefiniowania, ale trudny do przełamania. Dziewczyna nie ma słabych stron. Biega świetnie, zadyszki nie dostaje, każde z uderzeń potrafi wykonać dobrze, choć nie wybitnie. Na czasy tenisistek kapryśnych, zdolnych, ale nieodpornych na inne uroki życia recepta Karoliny jest jak znalazł.
Wyróżnia ją jeszcze to, że nie zaczyna rozmów o sporcie od narzekania na wysiłek. Zaczyna od tego, że ma świetne życie. Uwielbia to, co robi, bo w wieku 20 lat zjechała pół świata i zobaczyła tę zdecydowanie ładniejszą połowę. Tenis dał jej wycieczki na Barbados, mieszkanie w księstwie Monaco, wakacje na Mauritiusie, imienną kolekcję odzieży sportowej od Adidasa zaprojektowaną przez Stellę McCartney, konto z 6,5 mln dolarów nagród oraz dwa lub trzy razy tyle z kontraktów sponsorskich.
Piotr Woźniacki szybko uznał, że jego firma CW Sports Group nie wystarczy do zarabiania milionów na nazwisku córki. Oddał Karolinę pod opiekę jednej z największych agencji sportowych na świecie, kiedyś SFX, dziś BEST. Oddał i nie żałuje.
W Danii na Karolinę nikt nie powie złego słowa. Wreszcie mały kraj może się chwalić sukcesami sportowymi, jakich nie pamiętano od czasów mistrzostwa Europy piłkarzy. Woźniacka nauczyła się szybko tego, że uprzejmość i pogoda ducha to też oręż na korcie i poza nim. To dlatego często najpierw widać jej uśmiech. Potem koński ogon albo złoty warkocz. Od tego uśmiechu i koloru włosów John McEnroe nazwał ją kiedyś słonecznym promykiem. Karolina wie także, że korzystać z uroków bogactwa można, ale obnosić się z nim nie wypada. Dlatego świat ją lubi, sponsorzy się zachwycają, dziennikarze, wyjąwszy tabloidy, niemal nie dokuczają.
Jeśli ktoś musi zbierać cięgi, to zwykle jest to Piotr Woźniacki. W Danii wyszły dwie biografie tenisistki. Jedna pomnikowa, w drugiej autor Kurt Lassen przygląda się krytycznie ojcu, odkrywa, że posługiwał się dwoma paszportami (także na nazwisko Victor Krason), i twierdzi, że za karierą córki stoi niezbyt godny zaufania człowiek. Ale nie znajduje żadnego argumentu na to, że Woźniacki to kolejny okrutny tenisowy ojciec. Wręcz przeciwnie.
Patrząc z polskiej perspektywy, mamy trochę powodów do dumy. Karolina nie kryje, że całą bliską rodzinę ma w Polsce. Kiedy była w Warszawie, leczyła nasze narodowe kompleksy, ale bez przesady. Jest Dunką. Z Polski najlepsze są pierogi, rosół i bigos babci.

Wybrał – Wiesław Książek