Black Canyon pokonany…

Poniżej relacja chicagowskiej biegaczki najdłuższych dystansów – Agnieszki Borynik, która ostatnio dokonała nielada wyczynu, pokonując w wyznaczonym czasie liczącą 100 km trasę terenową w Arizonie.

***
Black Canyon. Czarny Kanion.W ostatnich latach, podczas naszych podroży do stanu Arizona, za kazdym razem gdy mijalismy tablice informują ca nas, ze mijamy miasteczko o tej samej nazwie co kanion, dreszczyk emocji przechodził moje cialo. Juz wtedy czułam, że kiedyś tu przylece specjalnie po to, by zmierzyć się z moim pierwszym dystansem 100K..


.5,4,3,2,1 GO ! Ruszyliśmy! To się naprawdę dzieje! Jest siódma rano, 8 lutego,2025 roku, a ja właśnie przekroczyłam linie startu biegu, o którym marzyłam w ostatnich latach. Razem z pozostałymi biegaczami ruszyłam ku przygodzie życia. Przeszło tysiąc, zdeterminowanych, odważnych, kochających wyzwania i pokonywanie swoich słabości ludzi spotkało sie razem, o tej samej porze w tym cudownym miejscu…Race zaczynał się kółeczkiem na bieżni, gdzie weseli kibice wspierali nas okrzykami i cudowną atmosferą, ktora stworzyli specjalnie dla nas. Zaraz po tym

wbiegliśmy na ścieżkę prowadzącą nas do kanionu. Słoneczko powoli zaczynało sie budzić i zdawało się, że wita z radością każdego biegacza z osobna. Zapowiadał sie, piękny, gorący dzien.
• Na pierwszej stacji zywieniowej, Antelope Mesa 12.4 km, uzupełniłam butelki z woda i elektrolitami i pognałam dalej. Biegłam, a majestatyczne kaktusy wspierały mnie swoja obecnością , podobnie jak cala natura wokół, dodawały siły i entuzjazmu.
• * Na następnej stacji, Hidden Treasure 20.8 km, przywitali mnie…piraci! Wolontariusze przebrani za piratów służyli swoja pomoca biegaczom. Uświadomiłam sobie jak bardzo Ci ludzie nas wspierają, jak bardzo sa pomocni i gdyby nie ich obecnosc, prawdopodobnie nie było by mnie tutaj. Podziękowałam im serdecznie i ruszyłam dalej.
• * Kierunek-pierwszy przepak, station Bumble Bee Ranch 31km. Trasa zaczynala być coraz trudniejsza. Ogólnie czułam sie dobrze, ale kamienie na ścieżce biegowej utrudniały swobodny bieg. Potykałam sie dość często, przy okazji niefortunnie uderzając palcami stóp o kamienie. Na najbliższym postoju miła pomoc medyczna opatrzyła mi stopy. Pomogła tez mojemu partnerowi, Sylwestrowi Oskarowi. Tam tez spędziłam więcej czasu niż

zamierzałam. Najważniejsze jednak było dla mnie to, ze zatroszczyłam sie o swoje ciało, odpoczęłam i byłam gotowa na więcej!
• Wylot z Bumble Bee prowadził przez słynny Bar. Nasyępne 7 km minęły dość szybko i na stacji Gloriana Mine 38.6 km posiliłam sie soczystym arbuzem, tortillas black beans ( naleśnik z czarną fasolą), napełniłam butelki ponownie i ruszam w dłuższy odcinek trasy.
• Nastepny przepak, a zarazem półmetek trasy to stacja Deep Canyon Ranch na 51.4km. Robiło sie coraz cieplej. Biegłam już szóstą godzinę, pomyślałam, ze idzie mi całkiem dobrze. Tylko te kamienie nie chciały mi “zniknąć” spod butów. Podczas całej trasy, oprócz nóg, również cale moje ciało było zmuszone do wysiłku.

 

Pomagało mi balansować pomiedzy wystającymi kamolami; nie raz miałam wrażenie, ze padam na skalistą ścieżkę, a w ostatniej chwili łapię równowagę. Tak bardzo w tamtym momencie byłam wdzięczna sobie za wszystkie wykonane ćwiczenia jogi i mobility.
• Dobiegam do 51.4 km. Jest! Połowa trasy za mna. Zmęczona, ale naładowana endorfinami, spędzam ok 40 min na stacji. Pomagam mojemu Sylwestrowi Oskarowi przebrac buty. Trochę się o niego martwię. Wiem, że silny z niego facet, ale jego stopy nie wyglądają za dobrze. Nie pokazuję jednak tego zmartwienia po sobie. Podobnie nie słucham tez jego obaw o nieukończeniu biegu. Zamiast tego, chwytam go za rękę, patrzę mu w oczy i mówie:” Kochanie, ukonczysz ten bieg. Oboje go ukończymy. Po to razem tu przylecieliśmy. Kocham Cię. Dasz radę!


• Posilona moim juz ulubionym rarytaskiem-tortilla beans, załadowana woda jak wielbłądzica na pustyni(miejsce akurat sie zgadza ha,ha)ruszam dalej w droge ze słoneczkiem, które pali moja twarz i ramiona coraz bardziej. Cale szczęście, zże uwielbiam ciepełko i mogę z przyjemnością poddac sie temu uczuciu. Prawie na każdej stacji z lekkim przerazeniem obserwuje biegaczy jak garsciami wsypują sobie kostki lodu do czapek lub za koszulke. Brr! Mors ze mnie żaden! Ja zaledwie chwytam pare kostek lodu w dlonie i to mi wystarczalo by sie schlodzic.


• Tak rozmyslajac dobieglam do nastepnej stacji Black Canyon City 59.4 Km. Niestety musialm ustawic sie w kolejke po wode ale po napelnieniu butelek bylam bardzo wdzieczna, bo zaraz po tym ogloszono, ze woda sie skończyła i biegacze musza poczekac az dostawa wjedzie na gore. Tam tez poznalam Amerykanina polskiego pochodzenia o nazwisku Sikora. Pare biegaczy wtrąciło sie na chwile do naszej konwersacji a ja pomyslalam jakie to cudowne uczucie moc poznawać ludzi z calego swiata. I fala wdziecznosci po raz drugi mnie naszla. Kocham to moje bieganie, pomyślałam sobie. Mimo, ze ciało bylo juz coraz slabsze, druga czesc biegu naprawwde okazala sie trudna i wymagajaca, to poczulam radosc w sercu i wdziecznosc, ze jestem zdrowa i moge biec przez nasz piekny Swiat…Biegnac nastepny odcinek trasy( trudny i wyczerpujacy) nadal podziwialam cudowne widoki. Nie bylo to łatwe; trasa byla trudna technicznie. Wąska, kamienista sciezka wymagala totalnego skupienia na trasie. Trzy góry do zdobycia, obite palce i paznokcie dawały w kość. W pewnym momencie tak mocno wycelowałam stopą w wystajacy kamień, ze az krzyknelam z bolu! Zdecydowalam sie zatrzymać i opatrzyc palce. Ten pomysl wcale mi nie przypadl do gustu, ale czułam, ze musze to zrobic by ukoczyc pozostale 30 km. Nie wiem co bylo gorsze: – bol palcow czy mięśni czworogłowych ud jak

 

próbowałam usiąść na pobliskim kamieniu. Do tego ściągnięcie i ponowne założenie kolanowki uciskowej. Mialam lży w oczach. Byłam tylko ja, mój ból i bezradność. Nie mialam najmniejszej ochoty tracic czasu na jakies tam opatrunki. Chcialam biec do przodu. Po chwili wzielam gleboki oddech, rozejrzalam sie dookola. Zero zywej duszy. Tylko ja i majestatyczny Kanion. Poczulam spokoj. Zakonczylam czynnosci opatrunkowe i z nowa energia ruszylam do przodu. * * Dotaralm do nastepnej stacji, Cottonwood Gulch 74.4 km. Zaczelo sie sciemniac. Spakowalam okulary przeciwsloneczne do plecaka a na ich miejsce “wjechala” lampka, ktora miala mi rozswietlac droge przez kolejne godzin biegu prze pustynie. Biegnac tak po ciemku, gdzie droge oswietla ci tylko mala lampeczka, ksiezyc i milony gwiazd nad glowa, masz wrazenie, ze czas stanal w miejscu ponownie. Doslownie! Pamietam to uczucie i to, ze wcale sie nie balam. Ani nocy, ani dzikich zwierzat, ani nawet tego czego sie obawialm najbardziej, ze sie zgubie. Zycze kazdemu by chociaz przez chwile doswiadczyl tego uczucia Wolnosci, bez jakiegokolowiek strachu.
• . Dobiegam do 82km ( Table Mesa). Co za ulga. Pomoc medyczna opatruje mi pęcherz, ktory obficie wypelniony ciecza wygodnie usadowił sie na mojej lewej stopie. Marze o kubku kawy. Wszedobylscy, pomocni wolontariusze zaspokajają moje potrzeby, zdawaloby sie, ze czytaja mi w myslach. Dookola tylko biegacze, kibice, wolontariusze, palace sie ognisko; ktos gra na bebnach. A to wszystko pod oslana nocy w samym sercu Czarnego Kanionu.

 

Ponownie odplywam. Z chwilowego letargu wyrywwaja mnie plonace uda i świadomość 18 kilometrow do ukonczenia. Czas ruszac dalej.
• Nagle dostrzegam mojego partera. Jak bardzo sie ucieszylam! Po niedlugim czasie razem zaczynamy biec “najdluzsze”, a zarazem najciezsze km dla nas obojga podczas calej trasy. 8 km ciagnelo sie w nieskonczonosc. Ciemna noc, strome podbiegi, kamienisty teren, waskie ścieżki, coraz bardziej piekące uda i malo oswietlenia. Jednak moja wiara byla niezachwiana. Ani przez moment nie dopuscilam do siebie, ze nasz cel zostanie nieosiagniety. Po prostu nie było takiej opcji w moim zyciorysie. Bolało mnie cale ciało, kazdy mięsień i paznokieć. Mimowolnie wymachiwalam rekoma na boki, teraz mysle, ze moje gorne konczyny chcac odciazyc troche nogi przejely czesc pracy na siebie. Zapewnie wygladalam komicznie biegnac jak ta bajkowa kaczka dziwaczka.
• W koncu dobiegamy do przedostatniej stacji, Dee Spring. Za nami 94.4 km. Ładujemy lampki i pijemy prowizoryczny rosołek; niebo w gębie, a raczej w żołądku! Pojawia sie obawa, ze moze byc kiepsko na ostatnich km. Baterie w naszych 4 lampkach dosc szybko sie rozladowuja. Zostalo nam ok 1,5 godziny i tylko/az 6 km do konca. Ostatnie kilometry sa naprawde ciezkie. Nasze lampki swieca na minimum. Kamienie pod naszymi stopami sa ledwo widoczne; zaczynaja nas wyprzedzac inni biegacze. O tym co teraz napisze, dowiedzialam sie juz znacznie później, po przekroczeniu finish line. Moj partner, nie informujac mnie, podejmuje decyzje by jak

 

najszybciej ukonczyc bieg i wrócić po mnie z dodatkowym swiatlem. Obawial sie, ze obydwoje zostaniemy bez lampek. Zaczyna go tez irytowac fakt, ze coraz wiecej biegaczy nas wyprzedza. Orientuje sie, ze biegne sama. Nie czuje zalu. Ciesze sie, ze moj partner nabral sily i chce ostro ” zafinishowac”. To Wojownik, i taki juz pozostanie. Szybkie spojrzenie na zegarek. Ok 2 km do konca. W oddali widze migajaca światła miasteczka. Ujadanie psów paradoksalnie dodaje mi otuchy; to znak, że finish jest blisko. Mam wrazenie, ze dochodza mnie okrzyki radosci i oklaski. Na chwile pojawiaja sie znajome lzy wzruszenia i radosci, uczucie zwyciestwa. Ale to jeszcze nie koniec. Mokrym od potu rekawem wycieram zamglone oczy, biore gleboki oddech i ruszam ostatnia prosta ku zwyciestwu.
• Niecaly kilometr do konca. Nagle z czelusci nocy wylania sie Sylwester. W biegu przekazuje mi latarke i krzyczy:” Agusia, biegnij! Cisnij! To juz prawie koniec! Dawaj!”..Juz nie myslalam o wystajacych kamieniach ,ciemnosci i palącym ciele. Ponownie czas stanal w miejscu. Czulam, ze frune, ze juz tylko sekundy dzielą mnie od ukonczenia mojego marzenia..Finish Line. Mission accomplished. Zdobywam piekny buckle (klamra) zamiast medalu i pamiątkowa monete Finisera 100K. Również mój Cel zostal osiągnięty – zdobywam kwalifikacje do losowania na prestiżowy, najstarszy w świecie stumilowy, górski bieg -Western States Endurance Race.
• ***


Bardzo dziękuję wszystkim za wsparcie w tym wydarzeniu biegowym, a także mojej trenerce Edycie Lewandowskiej za przygotowanie mnie do tej wyprawy!
Mojemu partnerowi, Sylwestrowi Oskarowi Sypel, za to, że był tam razem ze mną!

Agnieszka Borynik